05 kwietnia 2013

Gdy

serce zaczynało bić tak szybko, że jego pulsowanie czułam w uszach, ciało zamieniało  się w marmurowy blok skalny, którego nic nie było w stanie ruszyć, a układ oddechowy zapominał, co należy do jego zadań to znaczyło, że przyszedł. Nie zapraszałam go, ale odwiedzał mnie regularnie kilka razy w tygodniu nocą przez ponad pół roku. Lęk. Napad lęku, paniki. Przerażający i paraliżujący, irracjonalny i boleśnie rzeczywisty. Przez te wszystkie miesiące spałam z włączonym telewizorem i zapaloną lampką.  Potem chciałam już tylko, żeby cichutko w tle chodził telewizor  światłem ekranu rozpraszając mrok i posłusznie wyłączał się po dwóch godzinach, tak na wszelki wypadek. Taki rytuał. Przez dwa lata. Rytuał, z którego nie mogłam zrezygnować nawet gdy napady lęku znikły.  Właśnie z obawy, żeby nie wróciły.
Jakiś czas temu mój telewizor zrobił sobie wakacje a tym samym mój pieczołowicie i już zupełnie bezwiednie pielęgnowany przez tyle miesięcy rytuał stał się niemożliwy do wykonania. Początkowa lekka panika zamieniła się w ciekawość, jak to będzie zasypiać w ciemności i ciszy. A potem ulga, niewyobrażalna ulga, że ani cisza ani ciemność nie zabierają oddechu i koło ratunkowe nie jest potrzebne.

1 komentarz: