16 sierpnia 2013

Większość

moich spacerów kończy się w McShicie i to wcale nie dlatego, że jestem taką fanką cheesburgerów z frytkami, co niektórzy insynuują:P Decydują o tym po prostu względy praktyczne - klimatyzowane pomieszczenie z miejscami siedzącymi;) Ale wczoraj się troszkę zagapiłam, skręciłam w prawo zamiast w lewo i pomyślałam, że skoro już i tak idę w tym kierunku to zajrzę do Frydzi. Trochę błądziłam, ale w końcu udało mi się znaleźć właściwą alejkę. Bezradnie rozglądałam się dookoła, bo nigdzie nie mogłam znaleźć grobu Frydzi, a przecież jako jeden z nielicznych na Cmentarzu Rakowickim jest ziemny, więc powinnam zauważyć go od razu. Gdy już zaczęłam tracić nadzieję, znalazłam. Zarośnięty, zarzucony śmieciami, potłuczonymi zniczami, z pozostałościami bożonarodzeniowej wiązanki, bez tabliczki. Ścisnęło mnie w gardle. Stałam tam i nie mogłam zrozumieć, bo przecież Frydzia miała rodzinę. Bo wiem, że jej wnuczka zaraz po pogrzebie wynajęła jej dom 2 sklepom. Przywiesili szyldy, pomalowali ściany. I ten bezimienny grób. Tak jakby nigdy nie istniała. A przecież minęły dopiero dwa lata.
Gdy zamykam oczy widzę jej jasno niebieskie oczy i ciepły uśmiech. Brała życie jakim było, nie narzekała, nie marudziła. Smutnymi zdarzeniami się martwiła, a wesołymi cieszyła. Tak po prostu, bez zastanowienia. A ja bardzo chciałam się tego od niej nauczyć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz